sobota, 22 grudnia 2012

Rozdział 3: The first step of the cure is a kiss.

Wróciłam.
Wiem, długo to trwało i bardzo Was przepraszam, ale po prostu ciągle źle się czuję.
To tyle, nie będę się rozgadywać i rozwodzić na niepotrzebne i niewskazane tematy.
Zapraszam do czytania i proszę o komentarz, z opinią.





 
Axl.
    
    Otworzyłem usta ze zdziwienia.
- Nie... Nie, kłamiesz. Kurwa, debilu, parszywie mnie podbierasz. To nie jest śmieszne! - wykrzyczałem kruczoczarnemu w twarz, sam siadając, by przypadkiem nie jebnąć na posadzkę. 

    Wiedziałem! No wiedziałem, tak myślałem, ale... Skąd ona, tutaj, jak, i w ogóle dlaczego?
- Przyjdzie na kolację dzisiaj. - Izzy podpalił papierosa między wargami, po czym zaciągnął się i rzucił zapalniczkę gdzieś w kąt pokoju.
- Ochujałeś?!
- Może trochę urósł...
- Co? - zerknąłem na niego zdziwiony.
- No pytałeś... - zaciągnął się. - Aaa, w tym sensie.
- A niby w jakim? - uderzyłem się w czoło z otwartej dłoni, opierając się o kanapę.
- No wiesz... To i owo mi urosło, stwardnia...
Przerwałem mu.
- Skończ! Idioto, nie dość, że straciłem pracę, to jeszcze to. Tak całkiem serio, skoro ma przyjść na kolację, to najpierw trzeba coś mieć w lodówce.
Izz przewrócił oczami, podchodząc do telefonu wiszącego na ścianie. Wykręcił numer i zaczął namiętnie konwersować z osobą po drugiej stronie. Szybko zorientowałem się, że zamawia jakiejś żarcie.
W zasadzie było mi wszystko jedno czy będziemy jeść owoce morza, czy też może kebaba. Na prawdę miałem to głęboko. Bałem się jej, chociaż już się minęliśmy. Potraktowałem ją... normalnie. Rose, weź ogarnij. Ja nie mogę, jaka chujnia. Czujecie to? Przecież to, nie, nie, to nie może być prawda. Po prostu nie może. Myślałem, że już nigdy się nie zobaczymy. Sam nie wiem czy się cieszę, czy może mam uciec...


Elizabeth.

    Stanęłam przed wielkim, czerwonym budynkiem. Trochę mnie przerażał, bo przecież Lafayette to mała metropolia. O ile, w ogóle można tą dziurę tak nazwać.
    W jednej chwili zrozumiałam, że nie pasuję do tego wielkiego świata. On się tu odnalazł. Od zawsze był bystry, charyzmatyczny i uparty. A ja? Nawet nie było mnie stać na wynajęcie pokoju, w tym obskurnym motelu. Zrozumiałam, że mam tylko jedno wyjście.
    Kiedy już zdążyłam uporać się ze swoimi wewnętrznymi sprzeciwami i lękami, obróciłam się na pięcie i ruszyłam pod wskazany przez Isbell'a adres. Zapisał mi go na malutkiej karteczce. Nie minęło piętnaście minut, a ja byłam już pod niedużą ruderą. Czy to, aby nie ta opisywana w liście przez Willa? 
- Hellhouse. - pomyślałam. - To chyba właśnie ten dom.
Otworzyłam rozwaloną furtkę, a właściwie to jej resztki, uważając na pojedynczo wystające gwoździe z listew. 
Zapukałam delikatnie do drzwi, niecierpliwie czekając na jakiś odzew. Tak jak tego chciałam, otworzył mi Jeff, witając mnie muśnięciem w policzek. 
- Jest...
Nie zdążyłam dokończyć mojego pytania, a ten już mi przerwał, starając się jakoś uniknąć tego kłopotliwego tematy.
- A czy to ważne? Lizzie, skarbie, powiedz mi, czy ty lubisz ośmiornice? - zrobił słodki dzióbek. Ewidentnie był pod wpływem... czegoś. Czy alkoholu? Tego pewna nie jestem, jednak zdaję mi się, że to coś mocniejszego.
- Nie za bardzo. Szczerze powiedziawszy wolę pizzę. - przyznałam, po czym chłopak z czarnymi włosami zabrał moją torbę do pokoju obok. Kazał mi się rozgościć, to znaczy usiąść na kanapie.
I wtedy to się stało.
- Lizzie? Lizzie, moja kochana Lizzie? Czy ja dobrze widzę? Taka z Ciebie kobieta. Umm, jakich mało. 
- William? - zapytałam, automatycznie podnosząc się z sofy.
- Już nie. Od kilku lat jestem William Axl Rose, skarbie.
- Miło mi Cię poznać w takim razie. Odrodziłeś się na nowo, no i nieźle się urządziłeś. - powiedziałam, pokazując pod jakim jestem wrażeniem, chociaż nie byłam do końca pewna co robię. Mógł różnie zareagować, zwłaszcza, że podobnie jak jego przyjaciel nie był trzeźwy.
- A może... może chciałabyś to jakoś uczcić? Na przykład w mojej sypialni, o.
- Nie, Wi... Axl, nie, nie, nie. - z tego stresu zaczęłam się jąkać i w kółko powtarzałam to samo. Nie chciałam tego. Nie teraz, nie z nim, nie, po prostu nie. A poza tym, ponoć miał kogoś. Jakąś Erin czy jak tam jej.
- Ale, kochanie, jesteś pewna?
- Axl skończ. - podniosłam głos i poprawiłam szybko włosy. Dłonie trzęsły mi się okropnie, a łzy już zapełniły moje oczy. Wiedziałam, że zaraz nadejdzie ta chwila, w której wypłaczę mu się w ramię. Co gorsza, będę mu posłuszna i... to znowu do mnie wraca. Wraca ze zdwojoną siłą. Wraca nawet jeśli tego nie potrzebuję.
    Bez słowa przeszedł obok mnie, tak jakby chciał bacznie mi się przyjrzeć. No i udało mu się. 
Zmierzył mnie z góry na dół, wydając ciche pomruki zadowolenia. Przymknęłam oczy i po omacku usadowiłam się ponownie na wygodnej kanapie, chociaż także rozwalonej, jak chyba wszystko tutaj.
Rudowłosy chłopak usiadł tuż obok mnie. Był na tyle blisko, że słyszałam dokładnie jego szybko bijące serce, każdy dźwięk dochodzący z jego jamy brzusznej, i rzecz jasna Jego oddech na mojej szyi. 
- Tęskniłaś?
- Wiesz co? Bezczelny jesteś.
I na tym urwała się nasza pogaduszka. Zamknęłam oczy i po cichu nuciłam sobie Kiss'ów.
Oczywiście William dołączył do mnie, ale starałam się nie zwracać na niego uwagi. 

A.
    
     Była taka piękna, naturalna, świeża. Niedotknięta, tylko... nie, już nie moja. 
A szkoda, wielka szkoda, ogromna strata i równie duży, okropny ból.
    Musiałem się napić. Musiałem i już. Przecież nie mógłbym stanąć na przeciw niej, bez kilku kieliszków pysznej odwagi. 
Siedziałem na tej kanapie, jak ostatni, skończony drań, śpiewając wraz z nią "Calling Dr. Love". Dopóki nie przyszedł Stradlin, czułem się jak w pułapce. A w dodatku jak pierdolony skurwiel w pułapce. 
- Pizza, proszę Cię bardzo, Beth. 
    No i tak zaczęła się pogawędka. O tym co robimy, co Ona robi, czym się zajmujemy, o Naszych związkach i rozstaniach, upadkach, wpadkach i uniesieniach. Kiedy dziewczyna już bardziej się rozkręciła i stała się śmielsza, a jej złość przeszła i poszła w niepamięć, odwróciła się do mnie i spojrzała prosto w oczy.
- Pamiętasz?
- Pamiętam. - złapałem jej dłoń, po czym tak po prostu do siebie przytuliłem. Nic, absolutnie nic nie jest w stanie wynagrodzić tych straconych lat. I nawet Erin, czy każda inna laska, nie może być tak doskonała, jak Ona. Moja, wiecznie kochana i mała Elizabeth.
- Te wszystkie spacery, zakazy, łąki, parki, ławki, tanie wina... 
- Tego nie da się zapomnieć, kochana. Zawsze o Tobie pamiętałem, i zawsze pamiętać będę. Tylko... tylko wystąpił mały problem, błąd, i tego już nigdy nie naprawimy.
- Odkąd wyjechałeś... - po jej bladym policzku popłynęły kolejno trzy łzy. - Nie spotykałam się z nikim, siedziałam w domu i całe dnie się uczyłam. Dopiero potem, w szkole średniej poznałam jednego chłopaka, ale on nie był w stanie wynagrodzić mi Ciebie. Nigdy nikt nie zastąpił mi Ciebie. Ty byłeś jednym, jedynym i najukochańszym i tak z dnia na dzień Cię straciłam. Wiesz? Wciąż na ciebie czekałam, myślałam, że może podwinie ci się noga, oczywiście nigdy Ci tego nie życzyłam, ale miałam tą cichą, skrytą nadzieję, że do mnie wrócisz. Wyobrażałam sobie, że przyjedziesz, a ja wpadnę w Twoje ramiona i już na zawsze zostaniemy razem. Ale jak widać, los mnie nie oszczędził. - podniosła butelkę piwa do góry, upijając spory łyk.
- Ale jesteś tutaj. To nie przypadek.
- A jednak przypadek. Dostałam pracę w Rainbow. - skwitowała niewinnym uśmiechem. - Kochałam Cię nad życie, nie potrafiłam spędzić jednego dnia bez myśli o Tobie. Nawet cnotę dla Ciebie trzymałam, a ty nigdy się nie zjawiłeś, a w dodatku przestałeś pisać.
- Czekaj, czekaj... trzymałaś dla mnie cnotę?! - otworzyłem szeroko oczy.
- Trzymam nadal. Nie wiem tylko czy dla Ciebie. - dodała, uśmiechając się.

E.

    Było naprawdę miło. Bardzo miło, przyjemnie i bezstresowo.
Te kilka godzin spędzonych w obecności Axla dały mi, w pewien sposób, pewnego rodzaju rozgrzeszenie. Uzyskałam wewnętrzny spokój. Siedziałam obok niego, mówił do mnie, nie był kilkadziesiąt tysięcy ode mnie. Czułam jego oddech, zapach.  Poczułam się bezpieczna.
Szkoda tylko, iż nie wiedziałam, że za niedługo ten spokój ma zostać przerwany...
Wtedy przyszła pora na niego. Opowiadał jak mu się wiedzie, ale unikał tematu życia osobistego. Wszystko co związane z karierą, muzyką było już dla mnie jasne.
    Nie wiem nawet, kiedy i jak w ogóle do tego doszło. Jedyne co pamiętam to Jego bliskość i to pierwsze, zapomniane już przeze mnie, muśnięcie jego warg. Smakowały tak dobrze, że zapomniałam się w tym wszystkim i chciałam więcej, jeszcze więcej i mocniej. 
Bez dłuższego namysłu, w zamieszaniu odczuć i potężnym zmyśle namiętności, już nie tylko nasze usta miały ze sobą bliższy kontakt, ale i nasze ciała, które zgrały się ze sobą idealnie. Zresztą, od kiedy sięgnę pamięcią, byliśmy zgrani. Psychicznie i fizycznie. 
Co by tu dużo mówić, całował wspaniale, jak zwykle. W tych sprawach akurat przodował, i nikt nie powie, że nie, bo taka jest prawda.
- Axl, Erin, Erin idzie! - wrzasnął nadchodzący z kuchni Izzy, z kilkoma butelkami Nightraina.
Od razu oderwaliśmy się od siebie, chociaż przyznać trzeba, że nie należało to do prostych zadań. Nie miałam pojęcia, czemu tak szybko mnie od siebie odtrącił. Czy to imię wywoływało u niego dreszcze, czy co?
I właśnie w tym momencie sobie przypomniałam. Ten list, w którym pisał o pewnej dziewczynie.
Rose cmoknął mnie raz jeszcze niepewnie w usta, przeciągając, a jednocześnie wciąż pomrukując pod nosem.
- Witam, witam, cześć Izzy. - wysoka, szczupła, trzeba przyznać, że nawet ładna dziewczyna przywitała się z Isbell'em, po czym wskoczyła Will'owi na kolana, wręcz okładając go pocałunkami po całej twarzy.
- Kretyn, debil, dupek. - krzyknęłam, odchodząc od nich z płaczem. Poczułam się zdradzona, chociaż to po części moja wina. Sama tego chciałam, tak? Powinnam była pomyśleć, a nie jak idiotka uciekać w swój wymarzony i upragniony świat. Chyba już nierealny.
    Uciekłam do pierwszego lepszego pokoju. Trafiłam akurat na ten, z moim niedużym bagażem. 

    - Jeden, dwa, trzy... Jeden, dwa, trzy. - liczyłam na głos, by zabić czas i odgłosy dochodzące z salonu. Ciężko mi się przyznać, ale tak, bolało mnie to. Nadal coś do niego czułam, nie da się ukryć, a On...
    Nagle drzwi pod wpływem mocnego kopnięcia, otworzyły się. Spojrzałam niepewnie w górę, tak by dobrze przyjrzeć się osobie, raczącej mi potowarzyszyć. Oniemiałam.
- Cześć, jak Ci na imię? 
- Ja... ja... ja... Ja jestem, ehm, jestem... Elizabeth, tak Lizzie, Beth, jak chcesz. - znowu to zakłopotanie.
- Lars. - dobrze znany mi chłopak, podał mi dłoń i uśmiechnął się przyjaźnie. - Więc, Elizabeth, masz ochotę się przejść? 

niedziela, 4 listopada 2012

INFORMACJA.

To samo napisałam na moim drugim blogu, mam nadzieję, że zrozumiecie. 

W związku z moim nagłym, złym, okropnym samopoczuciem nie zamierzam na razie pisać nowego rozdziału.
Mnie też przykro, ale nie chcę nic zepsuć, dlatego odkładać to na później.

Chcesz być informowany o nowych notkach?  KLIK.
Zażalenia składać do mojego 124646 męża- Titusa ;)


dancing everytime.

 
Opracowanie: Michelle von Rose,

piątek, 21 września 2012

Rozdział 2. I thought I could live in your world, as years all went by.

Na początku przepraszam, że odzywam się dopiero teraz. 
Powód jest jeden i jak najbardziej oczywisty- szkoła. 
Na drugim blogu muszę również napisać nową notkę, bo mnie tam chyba zabiją. Mam trochę, ale jakoś nie mam pomysłu co dalej tamże uczynić.
Wzięłam się, więc za to, choć tutaj też mam podobnie.
Jeżeli się Wam nie spodoba- trudno.


Axl:

   Wstałem, przeciągając się leniwie. Rozejrzałem się wkoło, przecierając zaspane jeszcze oczy, wierzchem dłoni. Usłyszałem jakieś westchnięcie, ziewnięcie, coś w tym stylu, więc odwróciłem się w kierunku owego dźwięku.
- Skarbie, gdzie idziesz?
- Co? Jaki... Co ty tu robisz? - spojrzałem mocno zdziwiony, a zarazem zaszokowany na dziewczynę w moim łóżku.
- Nie pamiętasz? Wczoraj było nam tak dobrze... - znów zakończyła wypowiedź wyniosłym, dosyć głośnym oddechem i przykryła się szczelnie kołdrą.
- No sratatata, wypierdalaj z mojego wyra.
- Ale Axl...
- ... Ale są dwie. Do widzenia! - spróbowałem ją zepchnąć z materaca, ale niestety bez skutku.
- Wczoraj...
- Wypierdalaj.
- A, spadaj. I tak chujowo się pieprzysz. - skierowała się do drzwi pokoju.
- No, no. Też cię kocham, możesz zostawić stanik. - rzuciłem z szyderczym uśmieszkiem i posłałem jej w powietrzu buziaka, zakrywając się po chwili kołdrą.

 

- Jest 9, powinieneś być już w pracy.
- Jeff, wrzuć na luz.
- Nie mów do mnie Jeff. - chłopak z kruczoczarnymi włosami zerknął zażenowany na Axla.
- Okej, panie szanowny, zajebisty Stradlin. Jestem gwiazdą rocka, nie mów mi co mam robić. - prychnął oburzony i precyzyjnie strzepał popiół z 'porannego' papierosa, do szklanej, zabrudzonej i okurzonej popielniczki.
- Jeżeli taka z ciebie gwiazda, to dlaczego śpisz u mnie na chacie?
- Oj, dobra. Daj spokój. - machnął lekceważąco ręką Rose i podszedł do lodówki. - Masz jakieś piwo? Suszy mnie.
Podrapał się po nagim torsie, schylając nisko głowę i poprawiając, zapewne, komunijny łańcuszek na szyi.
- Wypierdalaj mi z domu i zapierdalaj do pracy, rudy chuju! - wrzasnął oburzony Izzy.
Axl skinął nikle głową i posłusznie ruszył do wyjścia, zakładając na siebie czarną ramoneskę, z wielkim ekranem z logo Led Zeppelin. Zaciągnął się kolejną fajką, wypuścił szary dym z ust i wciąż szedł wzdłuż zaludnionej ulicy. Wyrzucił kiepa, nawet nie racząc go gasić i wszedł do jednego z lokali. Rozejrzał się bacznie po pomieszczeniu, poprawiając sprawnie włosy do tyłu. Każdy jego krok wtórował stukot obcasów kowbojek i brzęczenie bransoletek, które zdobiły jego chude nadgarstki.
- Witam, mam nadzieję, że dzisiaj sytuacja z... oglądaniem 'filmów fabularnych' się nie powtórzy. - wysoki, brodaty, niemalże siwy facet stanął na przeciw niższego rudowłosego chłopaka. - Poza tym, dlaczego się pan znów spóźnił?
- Moja babcia... ona... - Rose, próbując ratować się z opresji zaczął grać i udawać, że zaraz nie wytrzyma i wybuchnie żałosnym płaczem. - Jest w ciężkim stanie, codziennie rano ją odwiedzam, zanoszę jedzenie, opiekuję się. Potem szybko do pracy, a wieczorkiem ponownie idę do mojej kochanej, starej babuni, by pomóc przy tych... no wie pan, przy tym... no zmywaniu, sprzątaniu.
- Mhm, mhm. - przytaknął zawstydzony facet, kierując się do wyjścia. - Rozumiem. Życzę miłego dnia, do zobaczenia.

A.

W końcu poszedł. Ja pierdole, o co mu chodzi?!
Rozsiadłem się wygodnie na rozpierdolonym, i tak, fotelu i już chciałem coś zjeść, ale oczywiście nic ze sobą kurwa nie zabrałem!
- Movie time! - zacząłem przegrzebywać znane mi już kasety, w poszukiwaniu tej ulubionej, kiedy nagle ktoś wszedł do wypożyczalni.
- Cześć skarbie!
- O, Erin. Cześć. - uśmiechnąłem się, cmokając ją w usta.
- Przyniosłam Ci śniadanko, kochanie. Zaraz wracam do domu, by przygotować jakiś dobry obiadek. Specjalnie dla Ciebie, pysiu.
- No dobrze, dobrze. Cieszę się. Co to takiego? - odchyliłem skrawek sreberka i zobaczyłem kilka kanapek.  - Mmm, będzie wyżerka.
- Dłuższy buziak w zamian? - dziewczyna nachyliła się bliżej mnie, opierając się na blacie.
- Oczywiście! - skwitowałem z uśmiechem, muskając jej ciepłe wargi i znów usadowiłem się w fotelu.
Jeszcze chwilę musiała ponawijać, jak to jej stary się cieszy, że mnie spotkała i takie tam, pierdolone duperele. Laska jest pusta i naiwna. Dziwne, że jeszcze do niej nie dotarło, że ją zdradzam. No chuj, dla mnie to lepiej, bo będę miał zawsze darmowe żarcie i seks.
Zacząłem spożywać to co Everly mi przygotowała i chwyciłem kawałeczek kartki. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat w tej chwili Ona przyszła mi na myśl. Tak, Stacy.
Muszę się przyznać, że czasem za nią tęskniłem, ale byłem pewny, że ułożyła sobie życie. Znając jej matkę, to pewnie już wyszła za mąż i ma gromadkę dzieciaków. Niech jej się powodzi, widocznie nie jesteśmy dla siebie stworzeni.
Jednak Ona stała się dobrym tematem do moich piosenek. No, bo co? Miałem pisać o Erin i jej fajnej dupie? Kogo to miało zainteresować? Nagrzanych, napalonych facetów, i wyłącznie.
Ja byłem stworzony do pisania czegoś większego, lepszego i solidniejszego. Czegoś co zainteresowałoby wszystkich.
" If we could see tomorrow, what of your plans?
No one can live in sorrow. Ask all your friends. ‘’
Ten wers opowiadał główne o naszym rozstaniu. Ale nie. My nigdy nie byliśmy w związku. To były… nieokreślone, dziwne, a zarazem bliskie relację.
Pamiętam do dzisiaj, kiedy siedzieliśmy na polanie. Wiało dosyć mocno, więc Lizzie zapytała, jakby z nutką niepewności i strachu, czy mogę ją przytulić…
- William… Możesz mnie przytulić? – jej wielkie, zielono-piwne oczy wpatrywały się we mnie, a ich właścicielka wzdrygała się z zimna.
- Beth, Beth moja kochana! Oczywiście, że mogę. Co to za pytanie… Przecież wiesz, że uwielbiam być blisko Ciebie. – bez wahania okryłem ją całym sobą, a ona jak na zawołanie przestała się trząść i uśmiechnęła się.
- Co to za uczucie?
- Ale jakie? – zapytała z tą swoją naturalną wrażliwością i ostrożnością.
- To. To nasze. – spojrzałem jej prosto w oczy, czując jakie napięcie rośnie między nami.
- No… chyba Cię lubię, aż za bardzo, ale… wiesz, że nie możemy. Tak nie wolno. 
- Lizzie, kochanie, posłuchaj mnie przez chwilkę. – uchwyciłem jej twarz w dłonie, zmuszając by na mnie patrzyła. – Nie musimy przejmować się tym, co powiedzą inni. Tak, wiem. Ty jesteś idealną, grzeczną uczennicą. Masz ambicję, rodzicie powierzają w Tobie… wszystko! Lecz, pomimo mojej powszechnej opinii nie jestem takim łobuzem, idiotą i nieudacznikiem. Te areszty to tylko wyraz mojego buntowniczego charakteru, nie nie wychowania. Moja matka… To cudowna kobieta, zawsze była moim autorytetem, ale kiedy związała się z tym… No, nie potrafiłem jej tego wybaczyć. Chciałem zwrócić na siebie uwagę. Nie pozwalano mi nawet słuchać Zeppelinów. Ojczym mnie za to lał! Chcę się z tego wydostać. A ty? Ty jesteś piękna i pomocna. Chcę być z Tobą. A ta różnica wieku? Komu to przeszkadza?!
- Chcę mieć Cię blisko, najbliżej jak się da, ale gdy moja rodzina to odkryje…
- A gdybyśmy mogli przewidzieć dalekie jutro, jakie byłyby Twoje plany? – szepnąłem jej do ucha.
Chciałem z nią być! Pragnąłem tego, ale w porę zrozumiałem, że dwudziestolatek i nastolatka nie stworzą niczego sensownego. Ja chciałem kobiety. Kobiety, która zadowoliłaby mnie, a Elizabeth była jeszcze w pewnym sensie dzieckiem. Nie mogłem pieprzyć się z dzieckiem, nie?
Jednak z drugiej strony wyobrażałem sobie, co Ona mogła czuć, kiedy wyjechałem. Nie wiem czy ja przeżyłbym rozstanie z nią, gdybym to ja musiałam zostać w tej pierdolonej dziurze, gdzie nikt niczego się nie dorobi. Słyszałem, że ponoć kiedy opuściłem z Isbell’em Lafayette kręciła z moim przyjacielem, Shannonem. Ale kurwa, to może zwykłe plotki?
  Don't you cry tonight. I still love you baby. “
Nie mam pojęcia czy nadal ją kocham. Coś jednak czuję, że… niestety tak. Może to nie miłość, ale pewien sposób uzależnienia, pożądania, uczucia gdzieś głęboko we mnie pozostał.
“ I know the things you wanted. They're not what you have.
With all the people talkin' it's drivin' you mad! “
(…)
“I thought I could live in your world. As years all went by.
With all the voices I've heard, something has died.
And when you're in need of someone.
My heart won't deny you.
So many seem so lonely, with no one left to cry to baby. “
Ten wers, które pisałem przypominając sobie pierwsze lata tu, w tej jebanej dżungli, bez mojej kochanej, małej, zawsze radosnej i czekającej na mnie Lizzie. Dlaczego „coś” musiało Nas tak bezczelnie rozdzielić, skoro Nasza miłość była tak wielka? Nikt nie był w stanie zrozumieć co to za patologiczne uczucie, które złączyło Nas najpierw dobrą parę, prawdziwych, zaufanych sobie przyjaciół, a następnie przerodziło się w coś, co ciągnie się za mną latami?

Elizabeth.

Wyciągnęłam rączkę walizki i ruszyłam w nieznanym mi kierunku. Miliony kolorowych bilbordów, tłum charakterystycznie ubranych ludzi i dziwki. Tak scharakteryzowałabym to, co zobaczyłam w centrum L.A.
Jednak to jak najbardziej przypadło mi do gustu! O tym marzyłam od zawsze!
Wtargnęłam do pierwszego, lepszego lokalu, myśląc, że to pieprzony bar. Ale nie.
To była wypożyczalnia kaset video. Za ladą siedział odwrócony do mnie tyłem, długowłosy chłopak, trzymający na kolanach kartkę papieru. Wytrzeszczyłam wzrok i dostrzegłam tam… moje imię! No fakt, że każda inna mogła dziewczyna w Los Angeles może mieć na imię Elizabeth. Ale to był skrót!
„ Lizzie, zawsze w moim pierdolonym, skamieniałym sercu. „
Tak brzmiał napis na pobrudzonej kartce.
Już chciałam odchrząknąć, kiedy zauważyłam mały ekranik naprzeciwko owego faceta. On… On oglądał pornola! Tak, właśnie, tak. Film pornograficzny… Akurat nie miałam na to ochoty.
- Ekhm… - przełknęłam ślinę.
- Mhm, słucham? Chce pani coś oddać czy może wypożyczyć? – wcale na mnie nie patrzył. Chyba zrobiło mu się głupio.
- W zasadzie ja… przyszłam się „zorientować” w terenie. Jest tu w pobliżu jakiś tani motel?
- Proszę Pani, na ulicy Sunset Strip znajdzie pani od cholery pierdolonych, tanich, dziwkarskich moteli. Jak śmiesz przerywać mi seans filmowy?!
- Ja… ja, naprawdę przepraszam. Już wychodzę. – cofnęłam się do wyjścia, kiedy ten chłopak podniósł na mnie wzrok. Stało się coś dziwnego… To był on! To był mój kochany, rudowłosy Bailey! Trochę się zmienił!
On chyba też coś zauważył, ale ja nie mogłam tam dłużej stać, więc po prostu wyszłam.
Poczułam, że nie mogę oddychać. Dlaczego pierwszego dnia już spotyka mnie coś przykrego?! Łzy zaczęły swobodnie spływać po mojej niemalowanej twarzy, więc schyliłam głowę na dół i tak szłam, aż, rzecz jasna, na kogoś nie wpadłam.
- Przepraszam.
- Lizzie?!

A.

A pornol był taki zajebisty. Do chuja, po co mi ta dupa przerywała?!
Dopiero, kiedy wyszła zacząłem myśleć. Ponownie ktoś mi przeszkodził, ale tym razem była to laska z filmu, która chyba dochodziła.
- Morda, dziwko. – krzyknąłem do ekranu, jakby to miało jakoś pomóc.
Oczami wyobraźni przypomniałem sobie twarz dziewczyny, która przed momentem jeszcze zagrzewała tutaj miejsce.
Nie możliwe! Matka na pewno jej nie puściła!

- Do widzenia!
- Ale… dlaczego?! Co ja znowu zrobiłem?! –krzyczałem na właściciela wypożyczalni VHS. Chciał mnie wylać! Przecież to mój jedyny zarobek, poza koncertami, ale… ich nie gramy cały czas, a ja z czegoś żyć muszę. No, jak to będzie wyglądać, jak nie będzie mnie stać nawet na prezerwatywy?!
- Axl, człowieku ty jesteś uzależniony od oglądania filmów pornograficznych! Nasi klienci non stop skarżą się na Ciebie, że co tu przychodzą ty jesteś zafascynowany uprawiającą właśnie seks parą na tym głupim ekranie!
- Dobra, spadam stąd. Ale zabieram tą kasetę. Laska ma naprawdę wielkie cycki! – zaśmiałem się pod nosem, chowając czarne „pudełko’’ z wystającą taśmą, do kurtki i wyszedłem z wypożyczalni.
Od razu po wejściu do domu, Jeff wpadł na mnie, by przekazać mi jakieś, ponoć bardzo szokujące, wieści…

sobota, 8 września 2012

I. Lovers always go...

   Pięć lat, pięć jebanych, ciężkich lat. Nareszcie doczekałam się 'tej' chwili. Nie mam pojęcia jak zdołałam to przeżyć...
Przejechałam palcem po zabrudzonej szybie autobusu, obserwując z uwagą kalifornijski krajobraz. Chciałam jakoś stłumić bijące mi się w głowie myśli, ale za nic nie potrafiłam tego zrobić. Znów dopadły mnie wspomnienia. Czy dobre? Pojęcia nie mam.

Lafayette, 1983r.
Dasz radę, dasz kurwa radę, i nawet nie próbuj mi tu ryczeć.
Dzwoni, dzwoni co tydzień, z budki telefonicznej. Mówi, że tęskni, z resztą Jeff mówi mi to samo. Oboje tęsknią, tak samo jak ja za nimi. Ale co mi po tych słowach? Boli mnie to, że nie są obok mnie. Że nie gramy razem w garażu, a Axl nie udaje Plant'a. Brakuję mi jego czułości, pięknych słów, miliona zaśpiewanych dla mnie piosenek. Wiem, że są tylko przyjaciółmi, nikim więcej, ale... Ja chyba coś do niego czuję. Tak, do Bailey. Nie do Isbell'a, chociaż nie powiem, podoba mi się. Jednak w mojej głowie wciąż słychać ponure szepty z jego nazwiskiem w roli głównej. Nie pozwala mi spać, jeść, uczyć się, a nawet grać na gitarze. Zdaję sobie sprawę z tego, że pod koniec byliśmy blisko. Okej, być może dla kogoś innego pocałunki bez języczka romantyczne i namiętne nie są, ale dla mnie? Nie dość, że były to moje pierwsze zbliżenia, to w dodatku wszystko działo się tak szybko. Powiedział, że mu na mnie zależy, że będzie się starać, ale jeszcze nie teraz. Ciągle powtarzał:
- Bethie, skarbie. Wiesz, że jesteś dla mnie za młoda. Twoja matka zajebałaby mi wałkiem, a Twój ojciec?! Powiesiłby mnie za jaja, ale... Pamiętaj, że to coś więcej. Nie możemy jednak tego nikomu wyznać, musimy się ukrywać... To bez sensu. Lecz, ja nie mogę tak nagle poprzestać na 'cześć'. Uwielbiam Cię, dziewczyno, od tak.

Lafayette, 1984r.
Dzwoni. Wciąż do mnie telefonuję.
Jutro mam urodziny. Już 17, William dwa miesiące temu skończył dwadzieścia dwa lata. Zadzwoniłam wtedy na jego domowy. Tak, na domowy, ponieważ z Jeffrey'em wynajęli jakąś ciasną, brudną kawalerkę. Płakał. Mówił jak mu ciężko, jak ta jebana dżungla co chwila sprowadza na niego nowe kłopoty, problemy. Mówił, że chciałby, abym go wspierała, bym była tuż obok niego. Ja również nie powstrzymałam się i wybuchłam płaczem.

Lafayette, 1985r.
Kiedy wróciłam ze szkoły, matka z niezadowoloną miną siedziała w kuchni.
Kiedy próbowałam spytać co się stało, nagle całkowicie niespodziewanie ryknęła na mnie tym swoim stanowczym głosem.
- Ojciec umiera, nie widzisz tego!? Ma nowotwór jelita grubego! Umiera, jest bezradny, jak i lekarze. A ty co robisz?! Dalej piszesz z tym chuliganem i bezczelnym chłopcem. Jego matka o mało co zawału nie dostała. Zwiał gówniarz z domu i ma w dupie wszystkich. Los Angeles już poprzewracało mu w głowie. Wypiął się na wszystkich! A ty głupia, łudzisz się nadal!
Wskazała podbródkiem na stół, na którym leżał kawałek białego papieru.
- Mamo! Jak mogłaś?! - wzięłam list do ręki, wychodząc z kuchni. To William, napisał! Pisał co miesiąc, i jeszcze nigdy matka nie przeczytała żadnego listu. A tu taka niespodzianka.
Położyłam się na łóżku, rzucając książki w kąt.

Lafayette, 1986r.
Otworzyłam kopertę, czując, że coś jest nie tak. Już nie dzwonił.
" Droga Elizabeth!
Moje życie powoli się układa. Gram w zespole; Hollywood Rose. Oczywiście funkcję rytmicznego objął Nasz kochany Jeffrey, który teraz już nazywany jest Izzy'm. Izzy Stradlin, tak dokładniej. Jak się już zapewne domyślasz, ja zajmuję miejsce przy długiej rórze... Tak, przy mikrofonie!
Jakoś Nam się wiedzie. Upatrzyliśmy dom, cóż. Jakiejś pierwszej klasy to on niestety nie jest, ale da się przeżyć. Nawet owe domostwo zyskało już swoją własną ksywę: Hellhouse. Mrocznie brzmi, czyż nie?
Okej, teraz powinienem przejść do tej ważniejszej sprawy, tak sądzę. To trudny temat, ale w końcu trzeba coś z tym zrobić. Piszemy i rozmawiamy ze sobą od czterech lat. To długo, prawda? Co dziwne, wciąż za Tobą tęsknię, brakuję mi Ciebie, tak samo mocno jak na początku, jednak coś... Coś się we mnie 'skruszyło'. Nie potrafię tak dłużej. Czuję, że tego nie wytrzymam.
Po części zdaję sobie sprawę, z tego, że masz jedynie 19 lat. Jesteś za młoda na poważny związek, z resztą. Nigdy nie byliśmy, AŻ tak blisko. O czym ja w ogóle do Ciebie rozmawiam?! Nie rozumiem sam siebie. Byliśmy tylko przyjaciółmi, i nadal nimi jesteśmy. Taka prawda, hm?
Tak, właśnie taka jest pierdolona, brutalna prawda.
Gdybyś była nieco starsza, zabrałbym Cię wtedy ze sobą, ale doskonale wiesz, że te pięć lat różnicy zjebało Nam obojgu relację bycia i pozostania.
Nie chcę byś przeze mnie cierpiała, jednak muszę Ci coś wyznać... Poznałem dziewczynę. Erin... Jest cudowna! Taka wspaniała, moja mała kruszynka. Dużo ich już było przed nią, lecz ona jest zupełnie inna. Mam nadzieję, ze kiedyś ją poznasz. Tymczasem Tobie życzę, byś spotkała Tego Swojego jedynego.
Trzymaj się, młoda.

W. Axl Rose. "
Rozpłakałam się. Przecież byliśmy ze sobą.. W pewnym sensie, ale tak właśnie było!

Lafayette, 1987r.
Pogrzeb odbył się w miejscowym małym kościółku, do którego to co niedziela wyruszałam właśnie z ojcem. Trudno mi było z tym, że już nigdy go nie zobaczę. Jednak musiałam się z tym pogodzić.
Obiad odbył się w grobowej ciszy. Przerwał ją dopiero listonosz, dobijający się do drzwi.
- List dla panny Elizabeth Morrison.
- Dziękuję. - matka zachowała pozory wzorowej rodzicielki i posłała mu uśmiech.
Wiedziałam, że to nie On, więc kto taki? Otworzyłam pożółkłą kopertę, z mocno bijącym sercem.
" Informujemy pannę Elizabeth Morrison, że została zatrudniona do baru Rainbow, w roli kelnerki. Rozmowa kwalifikacyjna odbędzie się dnia 25.08.1987r. "
Skakałam z radości, chociaż na zewnątrz nadal byłam pogrążona w żałobie, w związku ze śmiercią ojca.

   To wszystko powoli doprowadza mnie do autodestrukcji. Tak bynajmniej sądzę, przypuszczam.
Autobus zatrzymał się, wreszcie, na przystanku. Od razu zwróciłam uwagę na duży napis: Welcome to Los Angeles! 
- No to kurwa witam, witam. - mruknęłam sama do siebie pod nosem, kierując się w nieznanym mi kierunku. 

 ~*~
Okej, nie wiem jak to wyszło. Oceńcie sami, proszę :) Na razie skupiłam się na wspomnieniach, by wprowadzić Was w to, co moja bohaterka przeżywała. Aczkolwiek od następnego rozdziału, być może Axl pozostanie narratorem. Namyślę się jeszcze ; ) 
I proszę Was, napiszcie w komentarzu krótką opinię.

piątek, 7 września 2012

Prolog.

                                                                                                                          Lafayette, XII 1982r.

 
- I przysięgasz kochać mnie, aż do śmierci? - zamruczałam mu do ucha, śmiejąc się przy tym beztrosko.
- Jakże inaczej, skarbie. Trzymaj się i pamiętaj o mnie, proszę. - ostatni raz przelotnie cmoknął mnie w usta. Wpakował swoją obszerną torbę do Pick-upa i zamknął bagażnik, mocnym trzaśnięciem. Znów podszedł do mnie, by obdarzyć mnie pocałunkiem swoich gorących, miękkich, słodkich warg. Mogłabym je muskać w nieskończoność, a i tak byłoby mi wciąż mało. Przywarłam wargami do jego policzka, przesuwając nimi po jego kości policzkowej, skroni, aż do ucha. Przygryzłam namiętnie jego płatek, próbując zahamować napływające do oczu łzy.
- Nigdy Cię nie zapomnę. Jesteś zbyt ważny... - spuściłam głowę na dół, zawieszając wzrok na bliżej nieokreślonym punkcie. Jak się później okazało, był nim Jeffrey.
- Lizzie, skontaktuję się z Tobą zaraz po przyjeździe, obiecuję.
Wtulił się we mnie, wdychając zapach mojego ciała.
(...)
   - Nie ma na co czekać, jedziemy Willam, dalej! Do auta! - krzyknął zniecierpliwiony Isbell, pociągając Willa za skrawek koszulki. Wsiadł do starego Pick-upa, machając mi zza zabrudzonej szyby. Chwilę później ruszyli... Już wiedziałam co mnie czeka.
Weszłam do domu, czując jakiś chłód. Ana wskoczyła mi na ręce, uśmiechając się tak słodko. To było cudowne dziecko, na prawdę. Nagle do kuchni wtargnęła matka.
- Mówiłam Ci już coś na ten temat! Zostaw tego Bailey w spokoju! To łobuz, łobuz i przestępca. Mało to razy policja sprzed sklepu go zabierała?! 
- Mamo, to tylko mój przyjaciel. Przestań, proszę.
- Przyjaciel, przyjaciel... Nie ważne, masz się z nim nie spotykać.
- Wyjechał. - podniosłam się ku górze, ruszając do swojego pokoju.
- I dobrze, przynajmniej spokój w okolicy będzie! - dokończyła swoje popierdolone gadki-szmatki i wróciła do zmywania. 
   Usiadłam na łóżku, bezradnie rozglądając się wkoło. Wyjechał, wyjechał i już go nie ma. Muszę się z tym pogodzić, oswoić. Dam radę, wiem to. 


Nie wiem jak wyszło, pisałam to na szybko. Mam nadzieję, że się spodoba. ;)
Zapraszam do komentowania i dzielnego czytania!